Są dni, kiedy czas przepływa mi przez palce i tak naprawdę nazajutrz trudno przypomnieć sobie jaki ślad, oprócz nowej zmarszczki i siwego włosa, pozostawił poprzedni dzień. Niby to człowiek się kręci, krząta, coś przestawi, coś zetrze, coś przeczyta. Ale działa tak, jak baletnica w pozytywce- mechanicznie i bezrefleksyjnie. Nie lubię takich dni...
Na szczęście jest takie miejsce, w którym czas płynie zupełnie inaczej. Bywamy tam krótko, ale żyjemy intensywnie. Tak było i tym razem. Trafiła nam się całkiem fajna doba w Mlądzu i to przy niezbyt dobrej na początku pogodzie.
Do chatki przyjechaliśmy po południu. Trochę padało, bardziej wiało, ale to nic. Jak zwykle na początek rzut oka na nasz dookolny dobrostan. Potem kawa wypita jak zwykle z widokiem zasnutym nieco przez deszcz i chmury. Nie przeszkadzał nam ani wiatr, ani fale w kubku, ani
mżawka. Kawa i ciasto kupione naprędce w popularnym markecie, pomimo sporej zawartości "E", smakowało wybornie. Po chwili do naszego ciut przyciasnego stolika dołączył Sąsiad ze swoimi gośćmi. Rzadko się widujemy, bo Sąsiad rzadko się w Mlądzu pojawia. Dlatego każde spotkanie z nim jest dla nas przyjemnością.
Potem wzięliśmy się do roboty- każdy do swojej. Grzesiek ciął drewno na klocki do kozy, ja ogarniałam chałupkę, choć za wiele do ogarniania nie było. A wieczorem przy zachodzie słońca, pomimo ciemnych, ciężkich chmur wiszących nad Grzbietem wyszliśmy na prawie romantyczny spacer, podczas którego udało się zadowolić krokomierz. Co to jest te siedem tysięcy kroków? Jedna pętelka po Mlądzu, trochę kręcenia koło domu i gotowe. A żeby aż fanfary, confetti?? Przesada.
Podczas spaceru było też łączenie ze znajomymi, którzy odpoczywają na Korczuli. Obiecali, że będą relacjonować fajne wycieczki po wyspie i słowa dotrzymują. Z samego oglądania zdjęć ciepło się robi, bo i my polubiliśmy Chorwację, zwłaszcza po sezonie.
Następnego dnia z samego rana padało nieustannie. Z kawą nie dało się wyjść na zewnątrz. Na Grzbiet spoglądaliśmy z okna. Ależ to było widowisko. Widok kipiących gór po deszczu i w jego trakcie to dla nas rzadkość. Przywykliśmy do otoczenia zamkniętego sosnowymi lasami.
Zaraz po kawie zadzwoniła komórka. Zapowiedzieli się kolejni Sąsiedzi. Tym razem ci z lubuskiego. Na szczęście przestało padać. Wpadli do nas na
chwilę z ciastem na kawę z widokiem, w drodze do Szklarskiej. Pogoda robiła się coraz lepsza. Nabraliśmy ochoty na wyjście w góry. Czekając na kolejnych gości wzięliśmy się za czyszczenie skalniaka, na którym trawa zagłuszyła posadzone roślinki. Uporaliśmy się z robotą szybko. Po deszczu namokłe korzenie traw wychodziły z ziemi niemal bez użycia siły.
Skalniak pojaśniał i w tym samym czasie przyjechali goście. Kolejna miła rozmowa, przekazanie pod opiekę domku i ... pomimo dość późnej pory, bo zrobiło się grubo po południu, ruszyliśmy w górki, a konkretnie na Sępią Górę. Zatrzymaliśmy się na chwilę w Gierczynie.
Odwiedziliśmy groby ewangelickich mieszkańców wioski, o które po latach zatroszczyli się gierczynianie. Wpadliśmy po wodę do sklepu i podjechaliśmy do Kotliny pod Zamkową Górę, choć podjazdów, prawdę mówiąc, nie lubimy. Cudny był to spacerek. Zwłaszcza po kilkudniowym deszczu, który odświeżył powietrze i wydobył zapachy traw, ziół i drzew.
Las przywitał nas kwitnącym żółto starcem, dziurawcem i wrotyczem, fioletowym dzwonkiem i różową naparstnicą, która powoli kończy tegoroczne występy.
Poczęstował malinami, jagodami i borówką. Wędrówkę wydłużaliśmy w czasie. I choć tę trasę w obie strony można pokonać w godzinę, nam zeszły dwie i pół.
Na szczęście Sępia nie była w tym dniu oblegana, więc usiedliśmy na skale podziwiając widoki te w dole i te nad nami, bo niebo z przycupniętymi na nim białymi, gęstymi obłokami było w tym dniu chyba piękniejsze od świeradowskiej doliny. Na powrót wybraliśmy dłuższą trasę. Do domu nam się nie spieszyło. Spacer po górskich szlakach, na których nie spotyka się gwarnych wycieczek to rarytas.Słońce było już nisko, kiedy wróciliśmy do auta. To była naprawdę fajna doba. No, może doba z małym hakiem🙂