Czasami o trasie naszych górskich wypraw decyduje przypadek. Tak było i tym razem. Przypadkowo w internecie natknęłam się na informację o "Michaelsbaude". Treść mniej więcej taka: "Budynek pierwotnie pełnił funkcję leśniczówki Schaffgotschów. Potem przeszedł w ręce prywatne i był ważnym miejscem postojowym traktu handlowego Szklarska Poręba- Harrachow przed wybudowaniem obecnej drogi. Stał na Jeleniej Łące na wysokości ponad 900 metrów. Opisany był w dwóch utworach Haupptmana, wspomniany w dziennikach wielu podróżników. Został doszczętnie rozebrany w 1906 roku. W miejscu gospody Miłośnicy Gór Izerskich ufundowali pamiątkowy kamień." Koniec. Tyle dowiedziałam się z internetu w niedzielę wieczorem. "Tam jeszcze nie byliśmy albo przedreptaliśmy miejsce nieświadomie." Powiedziałam. Grzesiek wyjął mapę. Trasa była gotowa.
W poniedziałek z samego rana wyruszyliśmy z herbatką z miodem i cytryną na Jelenią Łąkę. Samochód został na Rozdrożu Izerskim. Zielonym szlakiem wdrapaliśmy się na grzbiet.Potem niebieskim przez Wieczorny Zamek pod Kopalnię Stanisław i dalej do Rozdroża pod Cichą Równią.
Stamtąd do celu mamy tylko 750 metrów. Nieoznakowaną drogą idziemy na wprost. Trakt jasny, żwirowy. Pod wierzchnią warstwą tłucznia widać kocie łby.
Po obu stronach drogi niestare smreki. W pewnym momencie kilkaset metrów przed nami robi się jaśniej. Docieramy do światła.Po prawej złocąca się w słońcu polana opadająca delikatnie w dół, a sięgająca do masywu Wielkiej Kopy. To Jelenia Łąka. Przystajemy. Podziwiamy przestrzeń. Daleko przed nami widać Smrek. Łatwo go rozpoznać po widokowej wieży. Bliżej po prawej zalesiony szczyt Wielkiej Kopy. Bezpośrednio przed nami złotawa, jesienna łąka z delikatnie kołyszącą się, wysoką trawą.
Po lewej teren wznosi się. Las się kończy. Widać tylko pojedyncze świerki. Podchodzimy troszkę dalej. Kocie łby pod nogami zamieniają się w kamienne, duże tafle. Teren po lewej nienaturalnie wypłaszcza się. Tuż za drogą rów, a za nim pod warstwą mchu ułożony warstwami z kamieni murek. Prawie go nie widać.To tu.
Już tylko kilka kroków dzieli nas od ław i pamiątkowej tablicy.Przysiadamy na łyk herbaty przodem do baudy, która nie istnieje.
Nie dochodzi nas tu ani stukot końskich kopyt ciągnących ciężkie wozy ze Szklarskiej, ani gwar zdrożonych siedzących (tak jak my teraz) przy drewnianych ławach w mrocznej izbie gospody, ani odgłosy zwierząt pasących się po drugiej stronie drogi. Cisza. Nawet ptaków nie słychać. Ani wiatru. Dymu z komina kuchennego pieca też nie czujemy.
A gdyby tak na kilka godzin tylko przenieść się 150 lat wstecz? Usiąść z boku, być niewidzialnym świadkiem wydarzeń?... Coś jednak było. To świadomość, że z mieszkańcami Michelsbaude i ich gośćmi dzielimy się tą samą przestrzenią, oddychamy tym samym powietrzem, patrzymy na te same szczyty na szczęście niezagarnięte przez cywilizację, stąpamy po tych samych kamieniach i tak samo kochamy góry, nawet jeśli przebywanie w nich wiąże się z bólem, zmęczeniem, niewygodą. Tylko czas inny💚.
Po powrocie do chatki czułam niedosyt. Przecież nie wiem nic o ludziach, którzy przez dziesięciolecia zamieszkiwali Michelsbaude. Z pomocą przyszło Wydawnictwo Wielka Izera i przepiękna publikacja " Michelsbaude. Historia nieistniejącej izerskiej gospody". Mam ją. Zakupiłam w Chromcu. Piękne miejsce na takie zakupy. Polecam.
Tak więc moja przygoda z Michelsbaude jeszcze się nie skończyła. To dopiero początek.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz