O tym, że mam niespokojne ręce, czasami też nogi, które gnają mnie przed siebie już pisałam. Ale do tego jeszcze ostatnio dołączyła głowa pełna pomysłów - głupich, mniej głupich i najmniej głupich. Do tego ostatniego zaliczam projekt : "Poznawanie przez zabawę i czytanie". Może kiedyś doczekamy wnucząt? Z myślą o nich, omotana urokiem nowego miejsca i wędrówek po górkach, stworzyłam tę legendę, jak również szydełkowych bohaterów.
"O młynarczyku Marcinie i zielarce Róży"
Dawno temu u stóp Gór Olbrzymich, nad Wójtowym Potokiem, w drewnianym domku mieszkał młynarczyk Marcin. Ciężko pracował we młynie, który stał nieopodal jego chatki. Bystra woda strumienia spływająca z grzbietu góry Kowalówką zwanej napędzała młyńskie koło wprowadzając w ruch żarna, które mełły zboże na mąkę karmiąc do syta rodzinę hrabiego i posilając ciężko pracujących rolników oraz górników okolicznych sztolni, gdzie wydobywano rudy cyny i kobaltu.
Młynarczyk Marcin nie miał żalu do losu. Ciężka praca od rana do wieczora zapewniała mu byt. Najbardziej doskwierała mu samotność. Od śmierci rodziców minęło kilka lat, a on nie miał nikogo, z kim mógłby dzielić troski i radości. Miał jednak pasję, która urozmaicała jego samotne, monotonne życie. Lubił wędrować po górach. W pewną słoneczną, sierpniową niedzielę zapakował do lnianego tobołka kawałek chleba i bukłak z wodą. Pogoda była piękna. Świeciło słońce. Na niebie nie było ani jednej chmurki. Młynarczyk powędrował w stronę wsi Przecznicą zwanej, za sprawą poprzecznego potoku dzielącego wieś na dwie części. W przydrożnej karczmie posilił się ziemniaczanym plackiem i kuflem pszenicznego piwa. Potem ruszył w górę wsi. Co jakiś czas przystawał, aby rozejrzeć się dookoła i odpocząć. Widoki były cudne. Sierpniowe słońce rozświetlało odległe dachy domów, kościołów, wież. W wielu miejscach jeszcze nie był. Słyszał tylko o wyprawach kupców mirskich po skóry do Lubania, adamaszek do Gryfowa czy naczynia do Bolesławca. Teraz miał te miejscowości w zasięgu wzroku. Minął wieś łańcuchem ciągnącą się wzdłuż potoku i wszedł w gęsty, bukowo-świerkowy las, który chronił go przed piekącym słońcem. Idąc nasłuchiwał szumu strumienia, śpiewu ptaków i delikatnego szelestu bukowych liści. Tego dnia ominął Dwa Mostki. Nie skręcił na Jelenie Skały i Tłoczynę. Chciał wejść na Kamienicę, by z niej, choćby wzrokiem, odbyć podróż marzeń - przejść na Wysoki Grzbiet, a potem górami dalej na wschód, aż po horyzont, gdzie na szczycie wysokiej góry stoi okrągła kapliczka ze stożkowym dachem. I gdy tak marzył o pięknych widokach, poczuł nagle silny podmuch wiatru. Z zachodu nadciągała burza. Coraz bliżej słychać było grzmoty. Nie minęła chwila, a wiatr zaczął zrywać liście, a potem gałęzie drzew. Był prawie u celu wędrówki, tak blisko szczytu Kamienicy. Widział go z rozdroża na tle ciemnoszarych chmur. Niestety, wiedział, że musi zejść czym prędzej. Może do paśnika postawionego przez myśliwych hrabiego, a może nawet do Radoszkowa. Tam, wśród domostw czułby się bezpieczny. I kiedy już zdecydował o powrocie, pomiędzy gromami od strony wierzchołka góry usłyszał dziwny głos. Nie był to odgłos zwierzęcia, chociaż przez chwilę tak właśnie myślał. Zatrzymał się nasłuchując, aby upewnić się, że to mu się tylko zdawało. Że ten cienki głos jest tylko gwizdem przeciskającego się wiatru pomiędzy głazami gdzieś na szczycie. I znów ten sam przenikliwy, niepokojący dźwięk dobiegł do jego uszu. Nie miał wątpliwości. Tam wysoko ktoś jest i potrzebuje jego pomocy! Burza była coraz bliżej. Młynarczyk bał się. Słyszał o przypadkach wędrowców rażonych piorunem w Górach Olbrzymich. Stał na rozdrożu i nie wiedział, co robić. Nagle jakiś instynkt pchnął go jednak ku górze. Od szczytu dzieliło go kilkaset metrów. Nie szukał drogi. Ta bowiem ułożona z kamieni prowadząca na szczyt łagodnym podejściem była dłuższa. Wdrapał się więc najkrótszą ścieżką wydeptaną przez zwierzęta. Tajemniczy głos był coraz bliżej. Już teraz wiedział na pewno, że ktoś woła o pomoc. Nagle na koszuli poczuł pierwsze, grube krople deszczu. Potem był błysk i głośne uderzenie pioruna. Tuż obok niego spadł dudniąc głucho o ziemię świerk. Miał wiele szczęścia. Świerkowe gałęzie nadziane szyszkami leżały kilka metrów od niego. Niestety, nie było powrotu. Musiał tu, na samym szczycie przeczekać burzę. Wcisnął się między głazy, które stanowiły namiastkę schronienia. Jagodniki wrośnięte w kamienie były dość wygodnym posłaniem. Wiatr hulał, z nieba lał się deszcz. Co jakiś czas błyskawica rozświetlała niebo. Zaraz potem dało się słyszeć uderzenie i trzask łupanych piorunem drzew. Marcin był zupełnie przemoczony. Śmiał się w duchu ze swej naiwności. Zwodniczy głos wyobraźni, myślał, zwabił go w to miejsce. Jakaś dziwna siła pognała go w górę nie wiadomo po co... No cóż, ma nauczkę. Na drugi raz nie posłucha. Burza skończyła się tak samo nagle, jak się pojawiła. Deszcz ustał. Na niebie od strony Kowalówki nieśmiało pojawiło się słońce. Nie miał jednak już sił ani ochoty, aby przejść na szczyt i nasycić się widokiem, o którym marzył tego dnia. Podniósł się w poszycia, wziął tobołek i zaczął schodzić. Wtedy...znów usłyszał ten sam głos. Teraz wyraźny, artykułowany, ale cichy. "Ratunku". Podążył w jego kierunku. Nagle zatrzymał się. Na brzegu skalnej rozpadliny zobaczył gliniany dzban, a wokół niego rozsypane jagody. Nieco dalej, na kamieniu ujrzał dziewczynę zalaną łzami. Jej noga uwięziona w ciasnej szczelinie udaremniała jakikolwiek ruch. Spojrzała na niego. Na twarzy na przemian pojawiał się ból, zdziwienie, radość i strach.
- Znalazłeś mnie - bardziej oznajmiła, niż spytała. - Nie miałam już nadziei, że ktoś mnie tu znajdzie.
- Miałem już wracać, kiedy tam, na rozdrożu, usłyszałem twój głos. Co tutaj robisz? - spytał .
- Mam na imię Róża. Jestem zielarką. Mieszkam w Antoniowie. Co roku przychodzę na Kamienicę zbierać jagody - widać było, że ból utrudniał jej mówienie. - Zachłanność i nieostrożność uwięziły mnie w tym miejscu. Tkwię tu od wczoraj. W nocy umierałam ze strachu.
Marcin nie zadawał więcej pytań. Noga w skalnej szczelinie była sina i mocno spuchnięta. Na szczęście głaz wciśnięty w skałę nie był wielki. Łatwo było po burzy znaleźć kawałek grubej gałęzi. Młynarczyk podłożył ją pod wystający ze ściółki głaz przytrzymujący stopę, po czym stanął na nim, aby siłą całego ciała podważyć go i przesunąć. Kamień drgnął, ale noga nadal była uwięziona. Powtórzył czynność kilka razy. Róża delikatnie wyjęła obolałą nogę. Teraz mogła wygodnie usiąść. Była wyczerpana z bólu i strachu. Młynarczyk usiadł naprzeciwko. Z tobołka wyciągnął kawałek chleba i podał go Róży. Była zbyt słaba, aby jeść, ale wiedziała, że musi nabrać sił do powrotu. Z trudem przełknęła dwa kęsy i popiła wodą ze skórzanego bukłaka. Nawet nie wiedziała, że tak bardzo jest spragniona. Chłopiec spojrzał na nią. Była drobna. Mokre po deszczu kosmyki jasnych włosów oplatały jej policzki. Związana z tyłu głowy bawełniana chustka skrywała jej płowe warkocze. Niebieskie oczy spuchnięte od płaczu co i raz spoglądały na Marcina wdzięcznym spojrzeniem. Lniana sukienka ubrudzona sokiem z jagód i przepasana wysłużonym fartuszkiem podkreślała smukłą talię Róży. Była ładna.
- Jak ci na imię?
-Marcin. Jestem młynarzem w osadzie nad Wójtowym Potokiem.
- Uratowałeś mnie. Rzadko kiedy można spotkać tu człowieka.
Wiedział, że ma rację, ale milczał.
-Musimy zejść na dół najkrótszą i najprostszą drogą, czyli do Radoszkowa. W Przecznicy znajdziemy kogoś, kto opatrzy twoją nogę. Ale pewnie rodzice martwią się o ciebie. Nie wróciłaś na noc.
- Tak bardzo bym chciała, aby ktoś się o mnie martwił - powiedziała smutno i opuściła głowę. - Gdyby tak było, już dawno by mnie tu znaleźli. Rodziców i młodszą siostrę sześć lat temu zabrała zaraza. Zostałam sama. Zbieram zioła. Leczę ludzi podobnie jak moja babcia i mama.
Młynarczyk wysłuchał opowieści Róży. Chciał jej pomóc nie tylko z poczucia odpowiedzialności. Współczuł dziewczynie. Wiedział, co znaczy utrata najbliższych.
Słońce powoli chowało się za grzbiety gór. Kończył się dzień - bardzo ważny dla nich dwojga, o czym niebawem mieli się przekonać. Długo będą wspominać i dziękować Bogu za to, że pozwolił im się spotkać. Schodzili do wsi najkrótszą drogą. Noga Róży była sina i utrudniała zejście. Marcin wziął dziewczynę na plecy. Nie wzbraniała się. Bała się, że jeszcze jedną noc spędzi w górach, a tego by nie przeżyła. W tych okolicach grasowały wilki i niedźwiedzie. To, że przeżyła noc, wydawało się cudem. W drodze do Radoszkowa poprosiła o postój przy źródełku sączącym się wąską strużką ze skały.
- To źródło Wolfganga. Woda z niego uleczy każdego, kto wierzy w uzdrowienie.
Młynarczyk zatrzymał się. Dziewczyna kulejąc powoli podeszła do źródła. Strumień zimnej wody obmył niemalże zmiażdżoną kostkę łagodząc ból i zmniejszając obrzęk. Róża usiadła na mokrej po deszczu trawie.
- Leczę chorych ziołami, które zbieram na podgórskich łąkach Antoniowa, ale też wodą, która wypływa z tego źródła. To święta woda. Przychodzę tu po nią raz w roku jesienią na świętego Wolfganga...
Miłe były te chwile odpoczynku z dziewczyną, ale czas było wracać do wsi, aby czym prędzej opatrzyć chorą nogę. Kiedy Marcin znów przykucnął, aby wziąć dziewczynę na plecy, Róża przytrzymała jego rękę i powiedziała;
-Dziękuję, z moją nogą już lepiej. Pójdę powoli sama.
Chłopak zdumiony nagłą poprawą kondycji dziewczyny za sprawą źródlanej wody, mimo wszystko podał jej ramię, aby asekurować ją podczas schodzenia...
Odtąd już razem kroczyli przez życie w znoju i trudzie, ale i w radości i szczęściu. Zamieszkali wspólnie w drewnianym domku nad Wójtowym Potokiem. A kiedy urodziły się dzieci i chatka zrobiła się mała, wybudowali w tym miejscu solidny, duży dom drewniany na podmurówce z kamienia spod szczytu Prochowej. Dom miał ganek na południe. Z niego roztaczał się widok na góry, w których pewnej sierpniowej niedzieli spotkali miłość i szczęście. Znani byli w okolicy i szanowani. Chętnie pomagali innym. Róża zbierała zioła na łąkach przed domem, młynarczyk Marcin mląc zboże na mąkę zaspakajał głód mieszkańców okolicznych wsi.
Miejscowość, o której mowa, Mlądzem została nazwana. A tam, gdzie kiedyś stał dom młynarczyka i zielarki, jesienią przy wójtowym potoku Mrożynką dziś zwanym kwitną marcinki. Nieopodal nich od lat rośnie krzak dzikiej róży.
Któregoś popołudnia przeczytałam ją Kajtkowi.
- Ładne. Zrób coś z tym - powiedział.
No i zrobiłam. Niech czeka. Przynajmniej się nie zgubi.