Do pani Basi - rodowitej mlądzowianki wpadłam jak po ogień. Krótkie życzenia świąteczne, przede wszystkim zdrówka, bo pani Basia po operacji, drobny upominek i obietnica dłuższych odwiedzin, kiedy złe czasy miną. Tyle pytań w mojej głowie się uzbierało, że pewnie na kilka spotkań wystarczy. Potem nieoczekiwane zapoznanie z kolejnymi sąsiadami , którzy, widząc Grześka mocującego się na śniegu z naszym starym fordem na letnich oponach, przybyli z pomocą. Bez nich byłoby ciężko. Teraz już wiemy. Zimowe opony potrzebne tu nawet w kwietniu. Dużych przewyższeń we wsi nie ma, ale dróżki tak sobie utrzymane. Sympatyczni sąsiedzi zza łąki przy okazji zapytali nas o to i owo. Trzeba było się przedstawić. Fajnie. Krąg znajomych się powiększył.
Dojazd do naszej działki zasypany był śniegiem. Na szczęście nie było go wiele, więc udało się wjechać. Pisałam już, że lubię to miejsce? Pewnie nie raz. Powtarzam się. Widok z działki wiąże się za każdym razem z głębszym westchnieniem. Pięknie tutaj o każdej porze roku. Nasz Trzebów (mieszkamy tu 30 lat) położony w Dolinie Kwisy wśród lasów też ma swój urok. Ale brakuje otwartej przestrzeni. A mnie od dziecka ciągnęło do miejsc, z których można było zobaczyć więcej - to górka Krajniaków w Tyńcu Legnickim, gdzie mieszkali dziadkowie. Stamtąd w słoneczny dzień można było zobaczyć wzniesienia Gór Kaczawskich. Dobrym miejscem obserwacji pofałdowania terenu było też okno na dziadkowym strychu. Innym razem, jako przedszkolak po grzejniku wdrapywałam się na okno łazienki gozdnickiej kamienicy, skąd, z odległości około 80 kilometrów, widać było szczyty Karkonoszy i Gór Izerskich. Wtedy góry były dla mnie wielką tajemnicą, a podróż niedosiężnym marzeniem. Musiałam czekać kilkanaście lat, do czasów liceum, aby spędzając wakacje na obozie wędrownym, zobaczyć je na własne oczy. Ale do brzegu... Co było dalej?
A więc później przyszedł czas na montaż kozy w chatce:). To ważne wydarzenie. Kilkadziesiąt lat wstecz ogień strawił domostwo. Teraz zawitał ponownie w to miejsce i przyniósł skrajnie odmienne emocje. I nieważny nawet żrący smród wypalającej się farby na żeliwie. Radość z ciepła i ognia była duża. Można było nawet zagotować na niej wodę na kawkę i podgrzać posiłek, co okazało się miłym zaskoczeniem. Kozunia podgrzała temperaturę do 16 stopni na przypiecku i plus 6 kilka metrów dalej😂. Większość energii uciekła przez nieocieplony dach topiąc po drodze zalegający na nim śnieg. Ale to nic. Ważne, że mogliśmy zostać w domku do późnego wieczora. Grzesiowi udało się położyć deski na antresoli, a ja ociepliłam jedną warstwą wełny mineralnej dwie dłuższe ściany i szczyt poddasza. W tak zwanym międzyczasie ugościliśmy Smutnego, który z merdającym ogonem wpadł przywitać się z nami. Powiesiliśmy też choinkę. Światełka, niestety, nie zdążyły się zregenerować na słońcu i poświeciły ostatkiem mocy niespełna 5 minut. Za to świąteczna muzyka od "Last Christmas" po "Dzień jeden w roku" ze" spotifaja" zrobiła resztę. Oświetlony stok Stogu Izerskiego żarzył się nocą podobnie, jak ogień w naszym kominku. Zmęczeni, okurzeni, okopceni, z drobinkami wełny w nosie, na twarzy, dłoniach (pomimo rękawic) i sporym guzem na głowie, przed północą dotarliśmy do Trzebowa. Gdyby Kajtek, patrząc na nas po powrocie, miał więcej śmiałości i mniej dobrego wychowania, pewnie zadałby pytanie "Pogrzało was?" Miałby rację. I to tyle w temacie ogrzewania i ognia w domku nad Mrożynką.😀