Miały być trzy wieże, a że wyższe partie gór zasnuła mgła, rano zmieniliśmy plan. Po śniadaniu ruszyliśmy (tym razem bardziej rodzinnie, bo z synami) na Kamienicki Grzbiet, a docelowo do Antoniowa, który kilkanaście lat temu bywał naszą zimową przystanią. Ciekawiło mnie, ile chłopaki pamiętają z tamtych wypraw... Auto zwyczajowo już zostawiliśmy w Przecznicy na parkingu przy potoku (górna wieś) i stamtąd ruszyliśmy w kierunku Tłoczyny. Pogoda akurat stworzona do wędrowania. Nie pada, nie wieje, czasami nawet pojawiały się przebłyski słońca. W drodze nie omieszkałam zajrzeć w głęboko wcinającą się w skały dolinę Mrożynki.
Omijając ścieżkę na Jelenie Skały szliśmy dalej drogą wokół Tłoczyny, od czasu do czasu rzucając okiem na Pogórze Izerskie odsłonięte przez leśne wycinki.
I pewnie tą wygodną drogą doszlibyśmy w pół godziny, może trochę więcej, na Bożą Górę do Antoniowa, gdyby nie pomysł głowy rodzinki - Grzegorza. Postanowił, że skręcimy ze szlaku w lewo i do wsi dojdziemy drogą, którą wiosną ubiegłego roku przemknął na swoim nowym rowerze. Po drodze miał być kamienny most i ruiny domostw, no i tam jeszcze nas nie było. Poszliśmy za naszym mentorem bez dyskusji. Oskar chciał po prostu iść przed siebie, Kajtek nie mówił nic, bo ogólnie jest małomówny, a ja faktycznie tam nie byłam. W pewnym momencie ścieżka rozwidlała się w dwie strony. Mapa internetowa podpowiadała, że w lewo do Kwieciszowic, a w prawo do Antoniowa. Dziwna była ta droga. Trudno było uwierzyć, że przejechałby nią jakikolwiek rower, nawet ten najbardziej terenowy. Brnęliśmy w grząskim poszyciu praktycznie przez las. Ale humory dopisywały. Naturalnie urokliwe to było miejsce i... tajemnicze, gdy natknęliśmy się na ciekawe ruiny przypominające kurhan.
Szliśmy na szagę i w dobrym kierunku, jak obiecywał przewodnik. Przeskakiwaliśmy przez szemrzące cicho strumyczki i błotniste koleiny. Dopatrywaliśmy się postaci w wyrastających z ziemi skałkach, przełaziliśmy przez powalone, omszałe pnie spróchniałych drzew. Był też czas przyjrzeć się z bliska mchom i porostom.
Dolina Strumienia Bez Nazwy to ostatnie dzikie miejsce, na które natknęliśmy się przed Antoniowem. Dość szeroki, jasny parów otulał wrzynający się w niego młody potoczek. Zarośnięte mchem brzegi tłumiły szmer. Tylko pojawiające się gdzieniegdzie kamienne kaskady podgłaśniały odgłosy cieknącej, krystalicznej wody.
Z lasu wyszliśmy wprost na słoneczną polanę.
Tłoczyna została za nami. Zbliżaliśmy się do wsi.
Na Bożej Górce zatrzymaliśmy się na odpoczynek. Powiało przeszłością. Czas się zatrzymał.
Trzeba było jednak iść dalej w poszukiwaniu śladów przeszłości. Najpierw wspomnienia ze spacerków na Bożą Górę. Ani jeden, ani drugi nie pamiętali. Potem zjazdy na sankach z wysokości Białego Domu, który wtedy był remontowany. Oskar miał kilka slajdów. Ale ten widok rozpoznali obaj🤗, choć domek pana Edwarda sporo się zmienił od czasów naszego pobywania w nim. Stąd jeździliśmy też na narty do Dziwiszowa na Łysą Górę, z którą najwięcej skojarzeń miał nasz najmłodszy. Tam oswajał się z nartami i szlifował styl jazdy na strzałę. W ten sposób w ciągu naszego jednego zjazdu, chłopcy cieszyli się trzykrotnym szusem w dół.
Zanim ruszyliśmy w drogę powrotną do Mlądza, usiedliśmy na chwilkę na przystanku. Słitfotę wysłaliśmy znajomym, którzy odkryli to miejsce dla siebie i dla nas przy okazji.
Potem ścieżką łagodnie pod górę obok charakterystycznego domu numer 5 weszliśmy w las mając przed sobą trzy szczyty- od lewej Kamienicę, na wprost Kowalówkę i Tłoczynę po prawej.
Jeszcze tylko na chwilę zboczyliśmy ze szlaku, by nawiedzić święte miejsce pogan z nazwy- omszały pień starej jodły i ruiny pogańskiej kaplicy. Wcześniej, dla podtrzymania ludowej tradycji, skosztowaliśmy wody ze źródła Wolfganga- ja z nadzieją na uleczenie mojej chorej ręki.
Potem kolejny już raz tą samą drogą powróciliśmy do Przecznicy. Pogubienia nie było, a szkoda. Przewodnik zatem starał się nadrabiać brak atrakcji i co jakiś czas wskazywał turystom ciekawostki na szlaku. Zainteresowania nie było. Pędzili w dół nie zważając na nic. Nie wiadomo, czy poganiał ich głód, czy chęć zdążenia do Kopalni św. Jana w Krobicy.
Ten piękny dzień skończyliśmy ogniskiem, przy którym nawet spalona kiełbasa nie była porażką. 🫣😀
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz