29 grudnia 2020

Jelenie Skały i Tłoczyna po raz pierwszy

    Trzeciego dnia świąt Mlądz przywitał nas śniegiem. Na szczęście nie było go zbyt dużo, dzięki temu bez problemu mogliśmy wjechać na działkę. (Przypomniał mi się "Domek w Karkonoszach" - youtuberowa opowieść skutecznie odstraszająca inwestorów budowy miejsko - modernistycznych, niewpasowanych w klimat obiektów mieszkalnych na terenach górskich.) Zaraz potem kilka zdjęć w zimowej scenerii, pakowanie plecaków i w drogę...

Świąteczny dekor😉 - kubki ocalałe z pożaru

 Cel - Tłoczyna i Jelenie Skały.

Tłoczyna 
 Kierując się na południe minęliśmy ciągnącą się wzdłuż potoku wieś i doszliśmy do szosy. Zaraz za nią weszliśmy na żółty szlak. Doliną Mrożynki przecinającą dróżkę w kilku miejscach dotarliśmy do Radoszkowa, czyli górnej Przecznicy.

Oto nasza Mrożynka

A ścieżki niewydeptane

Stamtąd na Jelenie Skały podążaliśmy zgodnie z oznakowaniem turystycznym. Śniegu było nieco więcej. Na szczęście Masyw Grzbietu Kamienickiego osłaniał nas od wiatru. Minęliśmy Dwa Mostki i łagodnie podchodziliśmy w górę. Ostatni etap wejścia na skałki był najtrudniejszy, ale przecież o to chodziło. W połowie podejścia na północ otwierał się widok na Mlądz, Rębiszów, Gajówkę z prawej i  Mirsk, Giebułtów, Czerniawę po lewej. Historyczne Łużyce i Śląsk rozdarte doliną Kwisy  przed nami. 



    Na Jelenich Skałach pomimo wiatru zatrzymaliśmy się dłużej. Najpierw delektowaliśmy się widokiem na Grzbiet Kamienicki. Potem, przed wejściem na Tłoczynę, trzeba było opróżnić plecaki. Chociaż i tak na jedno wyszło - balast w plecaku czy żołądku - jaka różnica. Na Tłoczynę pchaliśmy się  na tak zwanego czuja. No, może niezupełnie, bo z GPS-em. Ze skałek, jak pokazuje mapa, nie ma na nią  wejścia. Naszą tradycją jest, aby się czasem pogubić, więc ruszyliśmy w kierunku południowo-wschodnim. Dość spora pokrywa śniegu ułatwiała "wspinaczkę". Jagodniki wrośnięte w głazy, ale na szczęście pokryte puchową pierzynką po kilkuset metrach doprowadziły nas do wypłaszczenia. Nie był to jednak  szczyt. Do niego brakowało 700 metrów. Psiakość - wydawało się, że tak blisko. No i jeszcze te dziki... Ale lepsze dziki, niż ryczący jeleń za plecami w Kotle Smogorni. Śniegu było coraz więcej. Niekiedy noga grzęzła w półmetrowym puchu. Zimny wiatr smagał nas po twarzy. Oj, przydałyby się kije... 

Jak w Narnii. 

W końcu dotarliśmy do tabliczki: "Tłoczyna 783m npm. Gołoborze 5minut". Niby nic, bo co to za wysokość, ale w takich warunkach to wyczyn😄

Cel osiągnięty👍

    Ponieważ szczyt Tłoczyny jest całkowicie zalesiony, pognaliśmy na gołoborze. Dla takiego widoku warto było wspinać się na oślep w śniegu, spocić się jak szczur i pozwolić świerkowym gałęziom wsypać sobie garść śniegu na kark. Góry Kaczawskie i Karkonosze po Szrenicę widoczne jak na dłoni.

Panorama z gołoborza

    Trudno było opuścić to miejsce, ale grudniowy dzień w górach szybko się kończy. W drodze powrotnej zatrzymaliśmy się przy Źródle Wolfganga (Wolframowym Źródle). Jak głosi legenda w dawnych czasach było to miejsce kultu - najpierw pogańskiego, potem chrześcijańskiego. W pobliżu stała kaplica słynąca z licznych uzdrowień, a przy niej stara jodła. Miejsce trudne do zlokalizowania, ale stare niemieckie mapy z pewnością doprowadzą do celu.



Ciemnym Wądołem zeszliśmy na leśny trakt, który doprowadził nas z powrotem do Przecznicy (Querbach) - najpopularniejszej przedwojennej  miejscowości wypoczynkowej po tej stronie Grzbietu Kamienickiego. Choć dawna świetność wsi już minęła, wieś z licznymi zabytkowymi domami zrobiła na mnie wrażenie. Ponieważ Przecznica za agroturystyką Puchatek łagodnie przechodzi w Mlądz, więc  byliśmy prawie na miejscu.

Szkoda, że nasza Fanaberia Izerska jeszcze nie jest otwarta. 😊 Marzyło nam się cieplutkie schronienie ogrzane kominkiem, gorąca kawa pita przy starym stole i panorama na góry rozświetlone jasną poświatą zachodzącego słońca. 

12 grudnia 2020

Nie ma czasu na postój w postępie. DIY w dwóch wersjach.

 Jest zima. Idą święta. Do wiosny nad Mrożynką daleko. Ale to nie znaczy, że nic się w tej kwestii nie dzieje. Nie ma czasu na postój w postępie😉. Dechy od dawna schną na tarasie, a z belek dziś została ukończona konstrukcja. Będzie szopka? Komórka? Pomieszczenie socjalne na czas stawiania domku? A docelowo sklepik z rękodziełem dla turystów? Domowym chlebkiem i nalewkami?😉 Marzenia?😊Kto wie? Żeby żyć, trzeba marzyć.





Jakie święta, taka choinka. Bez przepychu.



Za to anioł brzemienny bez aureoli  

 

                           i  kolejna Tulisia z kocykiem w pakiecie ląduje w kartonie.


Kilka refleksji o miłości do gór, prostowaniu myśli i czytaniu


 O tym, że kochamy góry i od lat niezmiennie nas w nie ciągnie już pisałam. I nieważne, czy są to nowe trasy czy kolejne wejście żółtym szlakiem do schroniska pod Łabskim i wyżej. Albo wejście na Przełęcz Karkonoską dziurawym asfaltem z Przesieki. Lubimy górskie wyprawy z plecakiem, ciepłą herbatą lub kawą pitą na postoju, kanapkami z konserwą przyrządzanymi w trakcie odpoczynku koniecznie  z niecodziennym widokiem. Lubimy zmęczenie i ból nóg po całym dniu marszu. I ten błogi stan, kiedy nic oprócz nas i gór nie jest ważne. Takie wędrówki przypominają mi wielkie  pranie. Splątane, bezkształtne tkaniny po owej kąpieli są czyste, świeże i pachnące. Podobnie jest z myślami. Podczas wędrowania w górę i w dół z głowy uchodzą wszelkie szpecące duszę farfocle, robi się miejsce na nowe  pomysły. To co pokrzywione nagle się prostuje, złe odpływa w niebyt i znów jest energia... Pozytywna energia.

Góry szczególnie sobie upodobaliśmy z kilku względów. Przede wszystkim dlatego, że nieustannie trwają w niezmienionej scenerii. Te same ścieżki, skały, kamienie , szczyty na przestrzeni stuleci witają kolejne pokolenia spragnionych turystów. Nawet schroniska i czeskie boudy zapuściły głęboko korzenie. Przez wieki  tkwią w tych samych miejscach i choć nie spotkamy w nich pasterza, duch gór nadal w nich mieszka.


Szlifując górskie szlaki często zastanawiam się, kto był tu przede mną sto, dwieście, czterysta lat temu. Wtedy nachodzi pragnienie odbycia podróży w czasie, chociaż na jeden dzień, na kilka godzin. Odpowiedź na te pytania znalazłam w książce "Podróżnicy w Górach Olbrzymich". Są to teksty źródłowe - przetłumaczone z języka niemieckiego  reportaże odkrywców, turystów  z XVII - XX wieku. Książka miała być pod choinkę. Mikołaj się pospieszył. Niestety, nie wytrzymałam. Jestem po czwartym rozdziale. Każdy z nich to osobna relacja dawnych podróżników z wędrówki po Karkonoszach i Górach Izerskich. Niezwykle ciekawe opowieści skupiają się przede wszystkim na skrupulatnym i obrazowym przedstawieniu  szlaków, miejsc noclegowych, krajobrazów, ludzi i realiów ówczesnego życia. Czytając ją  nie sposób nie sięgnąć po mapę, aby przekonać się, o czym mowa i stwierdzić: "Przecież byliśmy tu i to nie raz. Prawie nic się nie zmieniło, tylko okowitki nie targaliśmy na plecach" 😊Na okładce książki wypowiedź himalaisty i podróżnika-  Rafała Froni:

"Góry i wyprawy górskie to nie kaprys XX czy XXI wieku. To odwieczna potrzeba człowieka, któremu przesunięty horyzont górskiej przestrzeni dawał spokój i pozwalał na zrozumienie ważnych rzeczy,
w tym najistotniejszej - dokąd i po co zmierzamy." 

Piękna przedmowa.


Jest jeszcze jedna ciekawa książka, która  odkrywa wiele tajemnic z nieodległej, bo wojennej i powojennej historii Świeradowa i okolic. "Tajemnice gór Izerskich" powstały dzięki kontaktom autora - Janusza Skowrońskiego - z byłymi mieszkańcami Izerów, jeńcami, pracownikami przymusowymi - żyjącymi świadkami przeszłości. Dla mnie ma ona szczególne znaczenie. Po przeczytaniu tej książki  Stóg Izerski czy Sępia Góra, którą widzę z działki to nie tylko piękny widok. To niemi świadkowie czasami tragicznej historii.






Takiej zimy się nie spodziewaliśmy

Niedziela miała być niespieszna. Może spacer do lipy albo na Kufel. Zdarzyło się zupełnie odwrotnie. Od samego rana gdy tylko wyszło słońce,...