Do wyjazdu przygotowywaliśmy się cały tydzień. Dwa dni zajęło malowanie starych, szkolnych krzeseł, które w tamtym roku podarował nam Adam za 20 jaj od szczęśliwych, wiejskich kur. W piątek od popołudnia pakowaliśmy najpotrzebniejsze elementy wyposażenia chatki, narzędzia, prowiant, dwa bukłaki wody, środki czystości, taczkę, dwie łopaty i agregat. W gryfowskiej Mrówce nabyliśmy jeszcze kilka drobiazgów i popędziliśmy do Mlądza. Byłam ciekawa, co zastanę na działce. Zainstalowaną chatkę widziałam tylko na zdjęciu. Zaraz za młyńskim mostkiem, po drugiej stronie Mrożynki w świetle porannego słońca, ukazało się nasze drewniane maleństwo. Wygląda tak, jakby stał tu od lat. Nie razi nowością, nie naśladuje marketowego wzornictwa domków ogrodowych. Jest oryginalny, malutki, a dach z daleka udaje łupek. Bardzo mi się podoba.
Na początku niezwłocznie Grześ zainstalował urządzenie sanitarne.
Potem zabezpieczył papą podłogę w szopce, wyłożył ją wełną mineralną, przykrył membraną i wkręcił deski podłogowe.
Ja w tym czasie odpaliłam taczkę i zrobiłam kilkanaście kursów hałda : podmurówka. Na początku nie było lekko. Mięśnie zastane, przywykłe w ostatnim czasie bardziej do szydełka, niż łopaty, nie współpracowały. Ale dokarmione kawką i pączkiem ruszyły z kopyta. Było o wiele lżej, tym bardziej, że obmyśliłam wygodniejszy sposób ładowania materiału na taczkę: spopielona ziemia, uszkodzone cegły, resztki z wnętrza spalonego domu (gary, niedopalone resztki odzieży, potłuczone szkło, łańcuchy, żelazne elementy konstrukcji domu...). W odwrotnej kolejności opróżniałam taczkę, co ostatecznie wyglądało jak nasyp pod skalniak. Jeszcze kilkaset takich taczek i kosztem przyrostu masy mięśniowej rąk wypłaszczę podwórkową górę.
Hałda do przerobienia na skalniak
Początkowy etap mojej pracy. Na wierzchu będą kamienie i roślinki. Na razie nie mam na nie pomysłu.
Mniej więcej w połowie pracowitego dnia zrobiliśmy krótką przerwę na odpoczynek.
A potem dalej do roboty. Szopka czekała na urządzenie. Stare, drewniane biurko Werki udaje stół. Pomalowane krzesła ze szkolnej kasacji pasują do do niego jak ulał.
Już pod dachem i w czterech ścianach zjedliśmy obiadek - pierwsze ruskie w Mlądzu.
Po robocie mieliśmy jeszcze chwilę, aby rozejrzeć się dookoła. O każdej porze dnia na łące pasą się sarny. Z początku przyglądały się nam uważnie. Teraz nic sobie nie robią z naszej obecności. Skubią trawę i tylko od czasu do czasu spoglądają w naszym kierunku. Odgłosy w tej ciszy inne niż u nas. Nie zakłócają ich silniki samochodów. Słychać skowronki, które wiszą gdzieś wysoko pod niebem. W trawie pod brzozowym zagajnikiem pieją bażanty. Czasami nad Stawy Rębiszowskie przeleci stado żurawi. Wieczorem kołują nad nami małe ptaki podobne do jaskółek. Wydają dziwne dźwięki. Nie słyszałam ich nigdy wcześniej. Próbowaliśmy je zidentyfikować po nagraniach w Internecie . Nie udało się.
Bażant zwyczajny (sprowadzono go do Europy z Chin w średniowieczu)
Kamienie z pierwszego planu kiedyś znajdą się na skalniaku
Grzesiek kompletuje klucze
Nad Mrożynką jeszcze skąpa zieleń.
Na naszej działce jest kilka takich żółtych miejsc.
Łąki Izerskie na szczęście nie nadają się pod budowę.
W studium uwarunkowań i kierunków zagospodarowania przestrzennego Gminy Mirsk to strefa ochrony uzdrowiskowej. Żyją tu rzadkie gatunki płazów, ptaków i roślin.
Wieczorem zmęczeni i szczęśliwi wróciliśmy do Trzebowa snuć plany na niedaleką przyszłość.
W szopce został szydełkowy skrzat z Prochowej. Mam nadzieję, że będzie czynić swoją powinność😊
Cieszymy się. Miejsce za sprawą Grzesia nabiera nowych kształtów. Stare siedlisko powoli ożywa. Dyskretnie i nieśmiało zaczynamy tu żyć spoglądając, czy czasami odgłosem wkrętarki nie płoszymy bażanta. On był tu przed nami.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz