15 listopada 2021

Przyjemne z pożytecznym


 Wystarczyło tylko wymierzyć, zamontować i zamknąć. Ale liczyliśmy się z tym, że robota z okiennicami  może się przedłużyć. Zamówiliśmy nocleg w "Puchatku". Sezon kąpieli pod biwakowym prysznicem i spanie w drewnianej, przewiewnej szopce z pobudką bażanciego piania o świcie już dawno się skończył. A w leśniczówce ciepło, sucho, syto i pysznie na śniadanie. Przyjechaliśmy z Pierworodnym w piątek. Nie mieliśmy długiego weekendu, więc dotarliśmy grubo po trzynastej. Z okiennicami zeszło do zmroku, a że dzień krótki, trzeba było zorganizować sobie wieczór.





 Padło na Świeradów. W planie była pizza w Gondoli, choć wiedzieliśmy, że bez rezerwacji będzie ciężko. Kolejki dużej nie było, ale oczekiwanie na wolny stolik do przyjemności nie należało  ani dla nas, ani dla konsumujących szczęściarzy. W poszukiwaniu następnego lokum trafiliśmy do  Pizzerii  Izerskiej. Głód dawał się we znaki. Ucieszyliśmy się z wolnego stolika  w ogrzewanym ogródku. Jednak miejsca nie zagrzaliśmy. Czas oczekiwania na pizzę to półtorej godziny w porywach do wczesnych godzin porannych dnia następnego. Przed nami ktoś złożył spore zamówienie. Szkoda. Zapachy wzmogły apetyt. Ruszyliśmy z mapą w komórce dalej. Udało się. Nie musieliśmy nawet polować na stolik.  Pizzę zjedliśmy w  Margericie, a potem ruszyliśmy na wieczorny spacer po pięknie udekorowanym świeradowskim deptaku. 

                                                                                   









Przy żabie zdjęcie zrobić wypadało.
 Po pierwsze, że to symbol Świeradowa i obecności w miasteczku wód radonowych odkrytych dzięki niej, po drugie, że  żaba była "na zdrowie"
Chyba nieopatrznie zrozumieliśmy przekaz. 
Przy suchej  fontannie...a  jednak polano:)

Flins przystojniakiem raczej nie był. 
Dziś barber zrobiłby z niego ciacho. 





Bezimienne figurki przy poidełkach z wodą zdrojową też urocze.


Po spacerze wróciliśmy do leśniczówki. Dzień następny spędziliśmy na budowie. Grzesiek udoskonalał zamknięcia  okiennic, ja impregnowałam ostatnie dechy, którymi chłopaki w końcowej fazie sobotnich robót domknęli ściany. W międzyczasie wpadli na kawę i szarlotkę nasi sąsiedzi z Trzebowa. 
Domek zmienił wygląd. Szkoda, że  czas i pieniądz nie pozwalają na ocieplenie chałupki. Ale przecież nie można mieć wszystkiego od razu.  Powiedzmy: dawkujemy sobie radość, żeby nie oszaleć ze szczęścia😀

02 listopada 2021

Krypliczanka, cesarska lipa i milenijny krzyż

Przyjechaliśmy do Mlądza sprawdzić szkody spowodowane przez wichurę i przykręcić kilka desek domykając ściany między krokwiami. Oprócz przewróconego wychodka, przykręconego wiosną  przez Błażeja na trzy śruby, wszystko stało na swoim miejscu. Po zabezpieczeniu  Grzegorz zajął się zaplanowaną robotą, ja natomiast  ruszyłam na wycieczkę. 


Najpierw chciałam dotrzeć na wspomnianą w przedostatnim poście wynoszącą się ponad  wsią  Krypliczankę. Uliczką wzdłuż Mrożynki cofnęłam się do mostku, skręciłam w prawo na polną drogę, która delikatnie pięła się ku górze. Teren po lewej ogrodzony elektrycznym pastuchem nie powstrzymał mnie przed wejściem. Wtedy jeszcze nie wiedziałam, że szczyt Krypliczanki jest poza pastwiskiem. Tak więc przeturlałam się pod drutami (mam nadzieję, że sąsiadka Agnieszka tego nie przeczyta, bo wstyd będzie i wtargnięcie na jaw wyjdzie:)) i podeszłam wyżej.

                                                                         


 Pod młodym dąbkiem usiadłam na chwilę. Poprzez wyczesane z liści gałęzie brzóz zobaczyłam szczyty Grzbietu Kamienickiego. Ale to jeszcze nie był wierzchołek górki. Szłam dalej i wtedy okazało się, że znów muszę przeczołgać się pod pastuchem, za którym już legalnie mogłam osiągnąć cel. Krypliczanka dość gęsto zadrzewiona od strony południowej nie wynagrodziła widokami. Od północy było o wiele lepiej. 




Zamek Gryf, kaplica św. Anny i Rębinka po prawej nad Rębiszowem zamykała widok. Jeden punkt planu wycieczki był zaliczony. Ruszyłam dalej w poszukiwaniu milenijnego krzyża, który o tej porze roku widoczny jest z naszego domku, a dokładnie znajduje się na wprost wejściowych drzwi. Z dębowo-brzozowego lasku wyszłam na pola. I  tu niespodzianka. Im dalej  szłam, tym bardziej otwierała się przede mną panorama na Góry Izerskie.

                                                                              


 Szukałam krzyża. Tak na oko musiał być gdzieś niedaleko, skoro widać go z naszej działki. I był. Wyłonił się zza drzew. Wysoki, metalowy, biały stał  na  rozdrożu wśród pól, a obok niego stara lipa. Źródła podają, że to cesarska lipa posadzona w 1872 roku. Na niej mała kapliczka z figurką Matki Bożej. Miejsce piękne. Trudno je opisać. Zdjęcia też nie odzwierciedlają rzeczywistości.

                                                                                 



 Usiadłam pod drzewem i  przypomniała mi się fraszka Kochanowskiego. Niestety, wbrew temu, o czym mówił mistrz z Czarnolasu "doszło mnie"  słońce😊, bo było już po piętnastej i jesienny dzień po zmianie czasu na zimowy  miał się ku końcowi.

                                                                                




 Góry przede mną od Urwistej po Czerniawską Kopę zachwycały kolorami. Oparta o pień lipy zasiedziałam się trochę. Byłam ciekawa historii tego miejsca. W przeddzień Wszystkich Świętych musiała też nadejść refleksja o przemijaniu i nieśmiertelności. Za moimi plecami 150-letnia lipa, przede mną w majestacie góry. Pomiędzy nimi ja, człowiek  -  krucha istota, która przez tysiąclecia uzurpowała sobie władzę nad wszystkim, a  panowanie zadane przez Najwyższego  pomyliła z panoszeniem się... 
Takie myśli nie przychodzą mi często do głowy. A szkoda. Zmieniają priorytety i zwalniają z pogoni za czymś, co tak naprawdę  mało istotne. Chyba będę tu częstym gościem i nie raz siądę pod liściem.

                                                                          


Do domku wróciłam z jabłkami w kieszeniach. To był dziś nasz obiad. Grzegorz kończył pracę.  Przed zachodem zdążyliśmy jeszcze wypić herbatę. 




 Słońce szybko  schowało się  za Smrekiem. Pożegnaliśmy w Mlądzu  dzień i ruszyliśmy do domu, w którym syn czekał na nas z ciepłym obiadem.





Takiej zimy się nie spodziewaliśmy

Niedziela miała być niespieszna. Może spacer do lipy albo na Kufel. Zdarzyło się zupełnie odwrotnie. Od samego rana gdy tylko wyszło słońce,...