Było już popołudnie. Choć to nie czas, aby wyruszyć w góry, zwłaszcza jesienią, włożył buty z cholewami, ciepłą bluzę, do plecaka wrzucił butelkę wody, batoniki i ruszył na Grzbiet. Kierunek - Tłoczyna, Gołoborze i gdzie nogi poniosą. Szedł niespiesznie. Gdy coś przykuło większą uwagę, zbaczał ze ścieżki albo się cofał. Robił zdjęcie, a potem słał, słał i słał. Przesłał nawet wiązkę energii z buku spod Tłoczyny, do którego przywarł na kilka minut. A ja sto kilometrów od niego w towarzystwie czworonożnych domowników troszkę mu zazdrościłam...
W pewnym momencie zamarł... Na Gołoborzu prawdopodobnie ktoś urządził ognisko, bo jaka może być inna przyczyna tego, co zobaczył? Opalony świerk, rozgrzebane łomem w miejscu ognia głazy niewzruszone od stuleci lat aż do teraz. W pobliżu pięciolitrowe butle z wodą. Ktoś próbował gasić.
Niektórzy ludzie rodzą się bez mózgu... Pomyślał.
Kiedy wrócił do chatki, było już po zachodzie.
Środek tygodnia prawie. Piękne, wtorkowe popołudnie. O tej porze przez trzydzieści jeden lat nie mógł sobie na to pozwolić. Pracował. Zasłużył na odpoczynek, jaki najbardziej lubi i w miejscu, które pokochał.
♥️💚
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz