Plecak a w środku termos, prowiant, mapa, niezbędnik kosmetyczny czyli krem, pasta i szczoteczka do zębów, bielizna na przebranie no i mapa, tak dla picu bardziej, bo wszystkie szlaki znane, i w górę. Cel: Szklarska Poręba- Karpacz górami. Ruszyliśmy po staremu żółtym szlakiem ze Szklarskiej Poręby.
Pierwszy solidny przystanek zrobiliśmy w schronisku pod Łabskim Szczytem. Kiedyś spokojne, nieoblegane, nieco dzikie, bez prądu, z oczkiem wodnym przy wejściu, w którym przez kilka lat żyły... żółwie czerwonolice, z noclegiem przy świecach i zapachem kominka.Teraz gęściej tu trochę, a i cywilizacja w postaci paneli fotowoltaicznych z daleka widoczna. Po żółwiach ani śladu. W miejscu oczka stoją zaś dodatkowe ławy i stoły, a i tak ruch w godzinach kursowania wyciągu i w słoneczny dzień taki, że ludzie siadają gdzie popadnie, aby ulżyć nogom i posilić się co nieco. Tak też i my zrobiliśmy. Trzeba było odpocząć, bo to dopiero pierwszy etap wędrowania. Nocleg zaplanowaliśmy na Przełęczy Karkonoskiej w Odrodzeniu, czyli za 10 kilometrów.
Dalej na skróty, ale ostro w górę Mokrą Ścieżką dotarliśmy do Głównego Szlaku Sudeckiego. Potem minęliśmy Łabski Szczyt i dotarliśmy do Śnieżnych Kotłów, a że było po 16 od ludzi się na szczęście nie roiło. Góry w wyludnionej wersji są najpiękniejsze.
Zwłaszcza w tym miejscu-pięknym i niebezpiecznym zarazem. Wcale nie dziwne, że Sławek Gortych właśnie w ten krajobraz wtłoczył akcję jednej ze swoich powieści. I pomimo, że dmucha tu zawsze i niemiłosiernie, ma się ochotę stać i patrzeć zmieniając zatoczki widokowe, które za każdym razem odsłaniają inną rzeczywistość. To naprawdę działa na wyobraźnię.
I kiedy w końcu oderwaliśmy się od Śnieżnych Kotłów przed nami pojawiły się kolejne punkty na trasie. Najpierw szczyt Wielkiego Szyszaka z widocznym z daleka fragmentem pomnika Wilhelma Hohenzollerna- murowanym z kamiennych ciosanych elementów postumentem; potem Czeskie i Śląskie Kamienie, z których tylko rzut beretem do Przełęczy i noclegu.
Od dziesięciu przeszło lat kiedy byliśmy tu ostatni raz, nic się nie zmieniło. Góry stoją jak stały, wiatry wieją po dawnemu, ścieżki w tych samych miejscach, kamienie tak samo wydeptane. A jednak...
Nowością na trasie było odbudowane czeskie schronisko Petrowa Bouda, które po pożarze w roku 2011 na nowo przywrócono do życia. Zwarta bryła, kamienna, wysoka podmurówka, postarzane drewno daje wrażenie, jakby budynek stał od dziesięcioleci. Świetnie wpisuje się w krajobraz. No i wygląda jak dawne schronisko, a nie czterogwiazdkowy hotel górski.
Spod Petrowej Boudy widać zarówno schronisko Odrodzenie, jak i Spindlerową Boudę, ale od mety dzieliły nas jakieś dwa, może dwa i pół kilometra. Można by powiedzieć, że to prawie nic, ale nogi powoli odmawiały posłuszeństwa. No cóż, nie dziwne wcale, bo w góry wyruszyliśmy bez przygotowania prawie, bo jak się ma te 8 tysięcy kroków po płaskim i bez plecaka robionych prawie codziennie do 30000 w górę i z obciążeniem. Troszkę się usprawiedliwiam, ale i tak jestem z siebie dumna. Dałam radę. Doszłam, a w nagrodę to nawet sobie piwko wypiłam na tarasie z pięknym widokiem na góry, doliny i nadciągającą burzę.