W Mlądzu mieliśmy dla siebie dwa dni. Wykorzystaliśmy je na maksa. Już pierwszego dnia zaraz po przyjeździe pognało nas do Kopańca. Tuż przy galerii Kozia Szyja zostało auto, a my znajomym niebieskim szlakiem ruszyliśmy na Polanę Czarownic i dalej malowniczym odcinkiem, z którego całe Karkonosze widać jak na dłoni.
Punktem docelowym miały być Bobrowe Skały. Na rozstaju dróg zmieniliśmy jednak kierunek, bo po co kolejny raz w to samo miejsce, skoro można tam, gdzie nas jeszcze nie było. Górzyniec. Trafiło na niego. Oznakowania na drodze nie było. Szliśmy na czuja w dół, a właściwie tam, skąd słychać było gwizd pociągu. Droga ciągnęła się przez las. Tuż nad zabudowaniami wsi znów natrafiliśmy na tajemnicze murki czy ogrodzenia ułożone z kamienia.
Kiedyś czytałam na ten temat i konkretnej odpowiedzi nie znalazłam. Walonowie, Joannici czy po prostu zagrodnicy. A może prawda po stronie powieści "Obserwatorium" Jarosława Szczyżowskiego? 😉 Pierwsze polany Górzyńca robią wrażenie.
Tuż za pierwszymi zabudowaniami przystanek PKP.
Za nim na mapie miała być droga wzdłuż torów. Była, ale tylko przez jakieś 200 metrów. Potem musieliśmy radzić sobie sami. Grzesiek odnalazł jakąś leśną drogę pnącą się w górę na Kamienicki Grzbiet. Najpierw pobrodziliśmy trochę w koleinach po harwesterze, potem zamieniliśmy ją na dziką, niewydeptaną ścieżkę wśród omszałych głazów.
Kiedyś był tu ruch. Kiedyś, czyli jakieś 100 czy nawet 200 lat temu, o czym świadczy napis na przydrożnym kamieniu. Źródła podają, że to jeden z kilkudziesięciu słupków granicznych oddzielających Mnisi Las (las Cystersów sprowadzonych do Cieplic z Krzeszowa) od dóbr Schaffgotscha. Do dziś znana jest lokalizacja pięciu z nich. Wszystkie prawie jednakowe z herbem jednych i drugich po obu stronach i wyrytym rzymskimi cyframi numerem.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz