10 lutego. Czwartek. Piękne słoneczko, choć po zimie na naszej łące ani śladu. Trochę po dziesiątej ślizgiem wjechaliśmy na działkę. Ostrożnie, to znaczy przy uchylonym oknie od strony łąki, rozpaliliśmy w kozie, aby dym z komina pierwszej potrzeby nie zawiewał do środka. Szybko, bo po dwóch narączkach okazało się, że kozy karmić już nie trzeba. W domku ciepło aż nadto, a że prace na wysokości, to ukrop raczej niewskazany. Zaraz potem w strojach na roboczo wzięliśmy się do pracy. Zadanie do wykonania to: położenie regipsu na ścianę szczytową, zagipsowanie śrub, pomalowanie ściany, zabudowanie belki szczytowej i wykończenie całości zaolejonymi deskami.
O godzinie 21.30 zakończyliśmy prace na rusztowaniu. Nawet więcej - rusztowanie było już zapakowane w samochodzie i czekało na powrót do domu, podobnie jak nasze suki, które do nowego miejsca jeszcze nie przywykły. Plan został wykonany w stu procentach a może nawet i więcej, bo wtarłam też olej w belki na suficie, co było nie lada wyczynem i w dodatku nieplanowanym. Belki w świetle lampki i świec ciemne jak diabli. Mam nadzieję, że oświetlenie, jasne ściany i podłoga , białe kafelki i szafki poprawią mi nastrój. Na dzień dzisiejszy jestem zaniepokojona efektem postarzania. Ale najważniejsze, że Grzegorz zszedł z robotą na dół. Rusztowanie wprawdzie lekkie, ale chybotliwe. Na podłodze nasza mała stabilizacja jest. Brrr. Bynajmniej.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz